Do oczu naszły mi łzy, wzruszyłam się cholernie. Od razu rzuciłam się Loczkowi na szyję, a on wpił się w moje usta. Podnoszę ręce do góry i splatam je na jego karku. Lekko dotyka moich ust swoimi wargami. To jest bardzo delikatny pocałunek. Rozchylam lekko usta, a on korzysta z okazji. Całuje mnie coraz bardziej zachłannie.
Pieniądze nie dają szczęścia, ale za pieniądze można kupić bilety na koncert Justina, a wtedy to jest już baaardzo blisko do szczęścia. -Oj tak tak ♥
Wiemy już, że gdy mowa o wyrażeniu przyimkowym (przykład 1.), to jedyną poprawną formą jest zapis rozłączny. Nie można jednak zapomnieć o istnieniu rzeczownika bezsens, który w dopełniaczu przyjmuje poprawną formę zapisu łącznego, czyli bezsensu (przykład 2.). To jest bez sensu, nie rób tego!
cash. Pokój na Ukrainie można ustanowić dopiero po negocjacjach między Rosją a Stanami Zjednoczonymi, a Europa straciła swoją szansę na mediację, ponieważ nie wyegzekwowała porozumień mińskich - powiedział Orbán, przemawiając w sobotę do uczestników letniego obozu dla węgierskiej młodzieży w Baile Tusnad (najmniejsze miasto Rumunii). Wystąpienie transmitowały węgierskie media państwowe. - Kiedy rozmawiamy o wojnie, pojawia się ważne pytanie: co robić? (...) Nie będzie rozmów pokojowych między Rosją a Ukrainą. Kto na nie czeka, czeka na próżno. Rosja chce gwarancji bezpieczeństwa, dlatego tylko negocjacje między Rosją a Stanami Zjednoczonymi mogą zakończyć wojnę. Dopóki nie dojdzie do negocjacji rosyjsko-amerykańskich, nie będzie pokoju. My, Europejczycy, nie możemy być w tym mediatorami, ponieważ przegapiliśmy naszą szansę - przekonywał węgierski premier. W jego ocenie po nielegalnym zaanektowaniu przez Moskwę Krymu w 2014 r. „były porozumienia mińskie z gwarancjami Francji i Niemiec, ale państwa te nie zapewniły ich realizacji”. - A Rosjanie nie chcą już z nami negocjować - mówił. Czytaj więcej Orbán przekonywał, że ponownie po II wojnie światowej nadszedł czas, kiedy Europa nie ma nic do powiedzenia w ważnych kwestiach bezpieczeństwa, a decyzje podejmują Stany Zjednoczone i Rosja. Według węgierskiego przywódcy Rosjanie chcą gwarancji bezpieczeństwa od Zachodu i choć „mówią starym językiem”, to nie oznacza, że „to, co mówią, nie ma sensu". Jego zdaniem inwazja Rosji na Ukrainę „położy kres dominacji Zachodu”, natomiast „do drzwi zapuka wielobiegunowy porządek świata”. Viktor Orbán podkreślił, że „Węgry nie powinny ulegać złudzeniu, iż mogą wpływać na strategię Zachodu”. - Niemniej jednak kwestią honoru i moralności jest dla nas stwierdzenie, że potrzebna jest nowa strategia, której celem byłby pokój i sformułowanie dobrej propozycji pokoju. Zadaniem UE nie jest opowiedzenie się po którejś ze stron, ale stanie między Rosją a Ukrainą - powiedział.
Większość z nas, uzależnionych, podejmuje decyzję o leczeniu z dwóch powodów: nie chcemy umrzeć i chcemy, by nasze życie było lepsze. Wiara w to, że możemy w końcu być szczęśliwi, jest potężną motywacją, ale gdy poczucie szczęścia zbyt długo nie przychodzi, zaczynamy podważać wartość trzeźwego życia. – Za chwilę stuknie mi dwa lata trzeźwości – mówi Ula. – Mam za sobą roczną terapię grupową i indywidualną. Wiele w swoim życiu zmieniłam, pracuję, staram się, ale ciągle mam wrażenie, że nic nie osiągam, że nic nie mam, że jestem gorsza, samotna, nie mam kasy, perspektyw i w ogóle moje życie nie ma sensu. Gdybym piła i ćpała, przynajmniej od czasu do czasu miałabym z tego życia jakąś przyjemność, a tak mam wrażenie, że z wszystkiego zrezygnowałam i niewiele w zamian dostałam Tak jak Ula przez długi czas miałam podobne odczucia odnośnie do siebie i mojego życia. Mijały kolejne trzeźwe lata, a ja wciąż nie czułam szczególnej satysfakcji z życia. Początkowo miałam o to pretensje do świata, potem zastanawiałam się, co sama robię nie tak. Inni uzależnieni, których spotykałam na mityngach wydawali się tacy radośni, tacy szczęśliwi, a mnie wciąż coś nie pasowało, wciąż czułam się smutna, rozgoryczona, nieszczęśliwa. Obecnie to się zmieniło. Dlaczego? Co się zadziało? Patrząc z perspektywy czasu na swój wcześniejszy stan, wydaje mi się, że głównymi przyczynami mojego poczucia nieszczęśliwości były następujące czynniki: Zbyt duży poziom lęku Po odstawieniu substancji psychoaktywnych mój mózg był rozjechany. Przywykł do intensywnych wrażeń, do chemicznej stymulacji i bez tychże wydawał się ziemią jałową, zagubioną w kosmosie przerdzewiałą satelitą. Miałam problemy z pamięcią, z poskładaniem myśli czy zdań, emocjonalnie byłam rozdygotana, niepewna siebie. Z tym wątpliwej jakości wyposażeniem musiałam stawić czoła życiu i to na trzeźwo, co cholernie mnie przerażało. Poziom lęku był tak duży, że mnie paraliżował i w sumie uniemożliwiał jakiekolwiek konstruktywne działanie. Użalenie się nad sobą Choć na terapii wzięłam odpowiedzialność za swój nałóg, nie do końca wzięłam też tę odpowiedzialność za swoje życie. Wciąż zazdrościłam innym, że mają lepiej: mają więcej kasy, lepszą pracę, lepsze wykształcenie, wsparcie rodziny, są ode mnie mądrzejsi, ładniejsi itd. Jednocześnie cały czas skupiałam się na swoich brakach i dowalałam sobie. Nienawidziłam i siebie, i świata za jego niesprawiedliwy rozdział talentów i dóbr. Niewdzięczność Nie potrafiłam być wdzięczna. Niby na terapii kazano nam pisać codziennie wdzięczności, ale ja robiłam to mechanicznie. Nic przy tym nie czułam. Robiłam, bo kazali, ale w głębi ducha uważałam, że to bez sensu. Nic mi to nie dawało, nie syciło mnie, nie wypełniało pustki, a jedynie napawało wyrzutami sumienia, że powinnam być wdzięczna, a nie jestem. Kompletnie nie potrafiłam docenić tego, co mam. Może dlatego, że wydawało mi się, że mam tak niewiele i że inni mają więcej. Porównywanie się z innymi Nieustannie porównywałam się z innymi. Oczywiście w tym porównywaniu się widziałam wszędzie tylko tych lepszych od siebie, tych, którzy mają więcej. Ci, co mają mniej „nie byli godni” mojej uwagi. W efekcie żyłam w przekonaniu, że wszyscy mają lepiej niż ja. A to z kolei nakręcało moje użalanie się nad sobą i poczucie niesprawiedliwości. Egocentryzm Praktycznie non stop myślałam tylko o sobie. O swojej sytuacji, o tym, jaka jestem, jak wyglądam, czego nie mam, czego mi brakuje. Innymi zajmowałam się tylko w takim kontekście, żeby się z nimi porównać i czasami podbić sobie ego, jak okazywało się, że komuś wiedzie się gorzej niż mnie, coś ten ktoś bardziej niż ja partaczy w swoim życiu. Koncentracja na problemach Jak już wspomniałam, skupiałam się tylko na brakach, a to generowało myślenie życzeniowe pt: „gdybym miała więcej kasy, to mogłabym kupić to czy tamto i moje życie w końcu stałoby się znośne”, „gdybym w końcu spotkała jakiegoś przyzwoitego faceta, to nie byłabym taka samotna”, „gdybym wychowywała się w normalnej rodzinie, to dziś nie miałabym takich problemów ze sobą”. Jak mogę być szczęśliwa – tłumaczyłam sobie – gdy codziennie muszę dybać do pracy na piechotę kilka kilometrów, bo mnie nie stać na auto? Z czego mam się cieszyć, kiedy codziennie wracam z pracy do pustego domu i nie mam się do kogo przytulić, do kogo gęby otworzyć? Jak można nie zwariować, gdy w mojej głowie nieustannie demolkę czyni wewnętrzny krytyk, wytykając mi, jaka jestem beznadziejna? Lamentując tak ciągle, byłam tym lamentowaniem tak wypruta z energii, że nie miałam już siły na żadne sensowne działanie. Tym bardziej że kiedy nawet wpadałam na pomysł, że może by jednak warto było np. pomyśleć o jakimś doszkoleniu się zawodowym w celu znalezienia lepszej pracy, albo skorzystaniu z aplikacji randkowych, gdzie mogłabym kogoś poznać, albo dodatkowej terapii w kierunku DDA, żeby ogarnąć sprawę krytyka, zawsze znajdowałam tysiące powodów, które podważały sens takiego działania: a to, że „na szkolenie to jestem za głupia”, a to, że „szukanie faceta przez portale randkowe to obciach”, a to znów – „ile można się terapeutyzować, a kiedy będzie czas na życie?”. W efekcie nie robiłam nic (choć wydawało mi się, że tyram, bo przecież byłam non stop zmęczona) i tkwiłam w swoim problemowym bagnie. Roszczeniowość Tak, tak, wszyscy wkoło mówili, jak ważna jest pokora, gdy wkracza się na ścieżkę trzeźwości. I ja też na głowę to wiedziałam, rozumiałam. Ale jednak wewnętrznie wciąż miałam w sobie rozmaite oczekiwania wobec świata, siebie i innych ludzi. W gruncie rzeczy uważałam (choć oczywiście głośno o tym nie mówiłam), że pewne rzeczy mi się zwyczajnie należą, że skoro inni mają, to ja też powinnam je mieć, że skoro innym coś przyszło bez wysiłku, to i mnie powinno. Z taką postawą, kiedy po roku trzeźwości moje życie wciąż nie wyglądało na „och i ach”, uważałam, że to niesprawiedliwe. Kompletnie nie brałam pod uwagę chociażby tego, że jak się piło przez ostatnie 20 lat i przez ten czas niewiele sensownego w tym życiu się robiło, a wiele spierniczyło, to oczekiwanie, że w ciągu roku wszystko nagle się odwróci i zyska ożywcze znaczenie, jest z deka na wyrost. Niecierpliwość Przyzwyczajona do działania substancji psychoaktywnych, które wystarczyło zażyć, by otrzymać efekt „WOW” (tak było przynajmniej na początku nałogu), w trzeźwym życiu w różnych sprawach oczekiwałam tego samego – żeby efekt był natychmiast. Kompletnie nie potrafiłam odwlekać gratyfikacji, odwleczona gratyfikacja nie była dla mnie żadną gratyfikacją. Jak czegoś chciałam, musiałam to dostać teraz, natychmiast, bo inaczej szał, zawód, rozpacz. Mogłam tego nie okazywać na zewnątrz, to znaczy nie stałam na środku sklepu jak dzieciak i nie tupałam nóżkami, bo mama nie chce mi kupić zabawki, ale w środku tak właśnie się czułam. Nieustannie niezadowolona, bo moje chcenia nie były natychmiast zaspokajane. Uzależnienie od silnych bodźców Mało co w trzeźwym życiu było mnie w stanie zadowolić. Oczekiwałam haju, euforii, silnych wrażeń. Kiedy np. poznawałam zwykłego, „normalnego” faceta, który nie robił mi emocjonalnych jazd, nie manipulował mną, nie kłamał, nie wpadał w agresję, to mnie taki koleś wydawał się nudny. Jak w moim życiu zaczęło być stabilnie, spokojnie, bez wielkich wzlotów, ale i też bez bolesnych upadków, to łapałam poczucie beznadziei. Zaraz wtedy zaczynałam szukać sobie problemów, pakować się w jakiś wątpliwie bezpieczny związek, wszczynać konflikty w pracy, byle tylko poczuć, że coś się dzieje. Nieakceptacja rzeczywistości Rozstałam się z substancjami uzależniającymi, ale nie ze starym sposobem myślenia o rzeczywistości. To, co zasadniczo doprowadziło mnie do nałogu, czyli bunt przeciw temu jak jest, nadal mimo abstynencji trzymało mnie w szachu. Wciąż wychodziłam z założenia, że ja lepiej wiem, jak ta rzeczywistość ma wyglądać, a skoro nie wyglądało, to automatycznie „VETO!!!”. Tyle że stawianie veta nic nie zmieniało, bo rzeczywistość miała mnie w głębokim poważaniu. A ja ze swoim „wiem lepiej” mogłam jej nafiukać, gdyż generalnie rzeczywistości to wisiało, co ja o niej sądzę – była jaka była i albo mogłam to zaakceptować, albo walić głową w mur. Ja wybierałam walenie w mur. I to był wyłącznie mój wybór. Wszystko powyższe złożyło się na to, że w gruncie rzeczy nie było szans, żeby przy takim zestawie postaw, poglądów, działań, cokolwiek w moim życiu zmieniło się na lepsze. Nawet jeśli się zmieniało, to ja nie byłam w stanie tego zauważyć i docenić. Tkwiłam po uszy w koszmarze, który sama sobie konstruowałam. Jak wyrwać się z poczucia beznadziei? Przede wszystkim musiałam uczciwie tej swojej beznadziei się przyjrzeć. Rozłożyć ją na części i poznać jej składowe elementy (lista powyżej). Poza tym musiałam opracować plan naprawczy. U mnie wyglądało to tak, że kolejno brałam na tapet poszczególne punkty z listy i zastanawiałam się, co mogę z nimi zrobić, żeby nie bruździły mi w życiu. Wyglądało to mniej więcej tak: Po pierwsze, postanowiłam ogarnąć swoje lęki. W moim wypadku nie obyło się od leków od psychiatry, które wytłumiły mi lekotwórcze myśli i pozwoliły skoncentrować się na kreatywnym i racjonalnym działaniu. Po drugie, zrezygnowałam z tkwienia w roli ofiary. Zaczęło się od uświadomienia sobie jak obezwładniająca i wysysająca z energii jest ta rola. Zauważyłam, ile niechęci i pogardy mam do siebie, gdy się tak nad sobą użalam i gdy za swoje życiowe niepowodzenia oskarżam innych. I zobaczyłam też, jak zupełnie nic mi to nie daje, kompletnie nic w moim życiu nie zmienia. W pewnym momencie ta rola budziła już tylko moją niechęć. Zaczęłam mieć na nią swoistą alergię. Oczywiście to nie stało się z dnia na dzień. To był proces. Po trzecie, zaczęłam pracować nad nieocenianiem innych, nieporównywaniem się do innych i akceptacją rzeczywistości taką, jaka ona jest. W tym najbardziej pomógł mi program 12 kroków i filozofia buddyjska, medytacje. W praktyce polegało to na codziennym zauważaniu, kiedy moje myśli lecą starymi schematami i zawracaniem z tych ścieżek. Jak zaczynałam błądzić i udawało mi się to zauważyć, to mogłam już coś z tym zrobić. A ponieważ chciałam coś z tym zrobić, to krok po kroku na tych polach zaczęły zachodzić pozytywne zmiany. Na programie rozpracowałam też swój egocentryzm i dowiedziałam się wiele o naturze pokory, którą błędnie dotychczas rozumiałam i praktykowałam głównie w formie autokrytyki i samobiczowania się. Zaczęłam powoli „odhaczać się” od siebie. Starałam się sama siebie nie krytykować, nie dowalać sobie, nie być w stosunku do siebie surowa. Uczyłam się być dla siebie życzliwą. Dzięki temu, że miałam do siebie mniej niechęci, mniej się też na sobie koncentrowałam i wyzbywałam się egocentryzmu. Nasz umysł lubi się koncentrować na zagrożeniach i rozmaitych nieprzyjemnych aspektach rzeczywistości, jak coś jest „spoko”, to umysł sobie to pomija, trochę lekceważy. I to właśnie się stało ze mną i moim skupieniem na sobie, gdy zaczęłam traktować siebie z życzliwością. 😊 Po czwarte, odkryłam w sobie radość z bycia użyteczną. Program 12 kroków zachęca do służby, do niesienia posłania innym cierpiącym ludziom, do pomagania. Przez większość życia tkwiąc w roli ofiary i użalając się nad sobą, nastawiona byłam głównie na branie. To inni mieli mi dać, manna miała mi spaść z nieba, a ja miałam brać. Tyle, że to nigdy mnie nie syciło. Podle się czułam w roli biorcy, bez sił i jak o sobie sądziłam – bez wartości. A jednocześnie nie potrafiłam z tej roli wyjść, bo przecież mnie się należało, bo ja tu byłam poszkodowana i potrzebująca. Dzięki służbie na rzecz innych moje życie nabrało znaczenia. To było dla mnie odkrycie, że dając możemy zyskać znacznie więcej, niż dostając. Po piąte, musiałam się jakoś odstymulować i nauczyć cierpliwości. Z tym wciąż nie udało mi się jeszcze wystarczająco dobrze rozprawić. I nie wiem czy do końca mi się to uda. Ale przynajmniej staram się akceptować te niedoskonałości w moim funkcjonowaniu. Ponieważ dość silne jest to moje uzależnienie od mocnych bodźców, wciąż szukam rozwiązań tego problemu. Na razie wymyśliłam tyle, że szukam adrenaliny raczej w sporcie niż w relacjach. Jak wyżyję się fizycznie i emocjonalnie w aktywnościach sportowych, mam mniejszą ochotę na jazdy bez trzymanki w związku. Ba! Nawet czasem zdarza mi się zatęsknić za spokojem i nudą. A cierpliwość? No, nie jest ona moją mocną stroną, niemniej przypominanie sobie o tym, że na wiele rzeczy nie mam wpływu oraz że w życiu naprawdę nie wszystko musi być po mojemu i natychmiast, trochę usadza mnie na tyłku. (PS. No i jak widać zaczęłam się koncentrować na rozwiązaniach, a nie na problemach). Po szóste, wdzięczność. Na jej pojawienie się czekałam najdłużej, ale w końcu ją poczułam. Wcześniej jednak musiałam rozmontować wszystkie inne rzeczy z mojej listy wad. Myślę, że strasznie trudno poczuć wdzięczność, jeśli prezentuje się stricte roszczeniową, egocentryczną, pełną żalu i poczucia niesprawiedliwości postawę. Wdzięczność rodzi się z pewnej uważności, otwartości serca (?) i w spokoju. Przynajmniej u mnie tak to wyglądało. Przyznam, że kocham te momenty, kiedy ją odczuwam. A te pojawiają się coraz częściej. Co mnie nieustannie zadziwia. *** Droga do momentu, w którym jestem, zajęła mi w sumie 15 lat, czyli prawie tyle samo, ile poświęciłam na czynne uprawianie nałogu. W moim przypadku szczęście nie przyszło nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale w końcu przyszło (może jednak jestem cierpliwa 😊). W międzyczasie przeżyłam mnóstwo kryzysów i zwątpień, takich jak Ula. Mimo nich kontynuowałam tę drogę przez mękę, żywiąc nadzieję, że kiedyś i mnie będzie dane poczuć radość i zadowolenie z trzeźwego życia. 15 lat to szmat czasu, więc zwłaszcza Ci, którzy są na początku swoje ścieżki zdrowienia, mogą w tym momencie poczuć zniechęcenie. Ale ja opisuję tu tylko swój własny przypadek, tymczasem z relacji innych trzeźwiejących osób wynika, że ścieżka ta często jest znacznie krótsza. Tak czy inaczej, ja nie żałuję tej przebytej drogi. Według mnie było warto. Mira
Poszukiwanie sensu życia jest jednym z podstawowych wyzwań stojących przed człowiekiem. Nikt nie chce myśleć o swoich codziennych czynnościach, że są lub były bez sensu, tym bardziej zatem nie chcielibyśmy, aby bez sensu była ich suma, czyli nasze barwne i unikalne życie. Perspektywa bezsensowności skutecznie zniechęca nas do odchudzania się za pomocą czekoladek lub do wypatrywania piranii w przydomowej kałuży. Sformułowanie „moje życie nie ma sensu” wkładane jest w usta aktorów w najbardziej dramatycznych momentach scenariusza, aby oddać powagę sytuacji i oznajmić, że bohater dotarł do emocjonalnej ściany, poza którą nie ma już nic oprócz samobójstwa lub psychicznej wegetacji na obrzeżach depresji. Ale skoro takie życie nie ma sensu, to czy jakiekolwiek ma? Teizm i ateizm w wyścigu po sensowność Teizm w wydaniu chrześcijańskim zawsze odpowiada – tak, życie ma sens! Ma wpisane w siebie znaczenie, nie jest bowiem niezaplanowanym produktem ewolucji błąkającej się po wszechświecie materii, lecz efektem twórczej pracy boskiego umysłu. Każda cząstka elementarna wszechświata ma swoje szczególne miejsce w Bożym Planie, a tym bardziej takie miejsce posiada człowiek – korona stworzenia. Doskonale ujął tę zasadę apostoł Paweł w słynnych słowach – „czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek czynicie, wszystko czyńcie na chwałę Bożą1”. Chwała Boża jest bowiem ostatecznym kontekstem, celem i źródłem spełnienia każdego ludzkiego życia – widzenie jej, uczestniczenie w niej, podziwianie jej i radowanie się nią. Współczesny ateizm nie chce być gorszy. Nie chce strzelać sobie w stopę złą nowiną o braku sensu ludzkiego życia, ani też machać przed oczami teistów dymiącym pistoletem żelaznej logiki. Słynny ateista Sam Harris, w artykule dotyczącym 10 mitów na temat ateizmu, grzmi z pełnym przekonaniem, że ateiści nijak nie uważają, aby życie pozbawione było sensu. Jak zaznacza: „ateiści najczęściej są całkiem pewni, że życie jest drogocenne. Życie jest nasycane sensem poprzez przeżywanie go prawdziwie i w pełni. Nasze relacje z tymi, których kochamy, są już teraz pełne sensu; nie muszą trwać wiecznie, by go uzyskać. Ateiści mają skłonność do uznawania tej obawy o bezsensowność za… cóż … bezsensowną2.” Andrzej Koraszkowski dodaje z kolei w artykule pt. „Ateista i sens życia”, że: „ateista znajduje sobie cele, które nadają jego życiu sens3.” Podobnie twierdzą autorzy książki „50 mitów o ateizmie”: „musimy (…) – to fakt – sami znaleźć sobie sens życia i sami zadbać o to, by wieść życie spełnione, bowiem nie gwarantuje nam tego żadna wiara ani religia4.” W innym miejscu dodają: „To od nas zależy, jak żyjemy i czy nasze życie ma wartość dla nas samych. I to właśnie samoukierunkowanie nadaje życiu sens5.” Tak postawione tezy nakazują myśleć, że chrześcijaństwo nie posiada egzystencjalnej przewagi nad ateizmem, bowiem nie potrzebujemy Boga, aby uznać życie za sensowne. Ateista sam znajduje sobie cele, które nadają życiu sens – może odnaleźć go zatem w zdobywaniu kolejnych biurek w korporacji, opiekowaniu się niemowlakiem lub ratowaniu zagrożonych wyginięciem antylop. Czy ateistyczny pogląd na sens życia jest sensowny? Zapewne nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, jeśli przyznam w tym miejscu, że ateistyczny pogląd na sens życia wydaje mi się całkowicie pozbawiony sensu. Sens nie jest bowiem czymś, co tworzymy – jest czymś, co odczytujemy. Nie jest kreacją naszego wewnętrznego świata; istnieje zawsze poza nami i tylko poza nami może zostać odnaleziony. Oczywiście, poprzez sensowne życie nie mam na myśli po prostu życia pozbawionego nudy. Ktoś może spędzić całe życie ekscytując się liczeniem ziarenek piasku na pobliskiej plaży, w żaden sposób nie przesądza to jednak o sensowności takiego działania. Wyrażenie „sens życia” rozpatrywać należy w kategoriach uniwersalnego znaczenia życia, jego racji i celowości, bowiem – jak poniżej będę starał się wykazać – tylko takie ujęcie sensu ma jakikolwiek… sens. Zdając sobie sprawę z semantycznych trudności związanych z wieloznacznością słowa sens, warto przywołać słownikową definicję najbliższą wyrażeniu „sens życia”. Słownik języka polskiego definiuje sens jako właściwe znaczenie czegoś, a powszechna intuicja tę definicję zatwierdza. Sens życia musi dotyczyć zatem jego właściwego znaczenia, a nie każdego znaczenia jakie komukolwiek przyjdzie na myśl. To dlatego dzieciaki w podstawówce uczą się alfabetu. Gdyby każdy uczeń w porywie wyemancypowanego indywidualizmu nadawał własny sens poszczególnym literom, czytając Mickiewicza na własny sposób, to Oda do młodości nie zyskałaby nagle kilkudziesięciu nowych sensów; wręcz przeciwnie – straciłaby jakikolwiek sens. A czy nie to właśnie proponuje nam ateizm, postulując dowolność w nadawaniu sobie własnego sensu życia? Czy nie mówi czegoś w rodzaju: „weź książkę napisaną w obcym języku i po prostu zadecyduj o czym ona mówi”? Wszystkich oburzonych tym porównaniem, wskazujących, że książka ma autora, a świat nie, ośmielam się zapytać – dlaczego zatem używać słowa „sens” w odniesieniu do niezamierzonego i przypadkowego w gruncie rzeczy fenomenu jakim jest życie? Czy wysyła się grupę uznanych lingwistów, aby odczytała sens znaków wyrzeźbionych przez wodę w Wielkim Kanionie Kolorado? Ateizm przypomina pewnego siebie pracownika muzeum we Florencji, który zapytany przez turystę obserwującego „Dawida” Michała Anioła o tożsamość tego wyrzeźbionego siłacza, odpowiada bez wahania: „proszę pana, to nie tak; pan sam musi zadecydować, kim on był – był właśnie tym, kim pan zdecyduje, że był.” Cóż, drodzy ateiści, nie mam ochoty decydować kogo „uwiecznił” Michał Anioł w swojej rzeźbie, gdyż wiem, że byłoby to… bez sensu. Równie dobrze mógłbym uznać wyrzeźbionego mężczyznę za Mojżesza lub Małysza, a mój sąsiad za Napoleona lub Lewandowskiego – nie ma to żadnego znaczenia, skoro każdy z nas nie ma nawet pół argumentu na potwierdzenie swojej tezy. Tak samo dobrze wiem, że czymś nierozsądnym i bezrefleksyjnym jest redukowanie sensu swojego życia do rozmiarów własnej decyzji, pozbawionej jakiegokolwiek uniwersalnego punktu odniesienia. Dla mnie bowiem sensem życia może być ratowanie nienarodzonych dzieci, a dla aborcjonisty – propagowanie „wolności wyboru”. Któż rozsądzi między naszymi sensami? A jeśli nie ma we wszechświecie żadnego uniwersalnego kryterium oceny sensowności sensów, czy jednoczesne funkcjonowanie dwóch przeciwnych sobie sensów ma ostatecznie jakikolwiek sens? Czy amerykański pisarz William Wharton nie miał racji, gdy stwierdził, że „nie ma takiej absurdalnej rzeczy, której by człowiek nie zrobił, próbując nadać życiu jakiś sens”? A skoro tak, czy te wszystkie absurdalne pomysły powinniśmy z pełną powagą uznać za równie… sensowne? Nawet jeśli każdy ateista znajduje sobie cele, które nadają – w pewnym wąskim znaczeniu – sens jego życiu, to nijak nie mówi nam to o sensowności życia jako takiego. Marcin może starać się wyhodować chomika, który wygra konkurs piękności; Marta może walczyć o wolność dla wszystkich hodowanych chomików; Robert może marzyć o pokonaniu na rynku konkurencyjnej firmy Tomka, a Tomek o pokonaniu firmy Roberta. Wszystkie te cele mogą tworzyć chwilowe wrażenie życia sensownego, ukierunkowanego i mającego znaczenie, niemniej jednak wciąż nie mówi nam to nic o znaczeniu życia jako takiego. Wyobraźmy sobie mecz, w którym każdy z piłkarzy nadaje inny sens własnym działaniom – „ósemka” wierzy, że mecz wygrywa się strzelając do własnej bramki, a „dziewiątka”, że do bramki przeciwnika. „Trójka” za sensowne uznaje wykopywanie piłki w trybuny, a „piątka” celowanie nią w trenera. „Czwórka” wierzy, że chodzi o jak najdłuższe posiadanie piłki, a „jedynka”, że o jak najszybsze się jej pozbycie. Każdy uznaje swoje przekonanie za optymalne i każdy działa w ramach tego przekonania w sposób racjonalny i sensowny, dążąc do osiągnięcia zamierzonego efektu. Nawet jeśli nie jestem w stanie ustalić kto tutaj ma rację, jedno mogę stwierdzić na pewno – ten konkretny mecz nie ma żadnego sensu! Sam Harris i (bez)sens życia Dosyć zabawnie wygląda w tym kontekście ucieczka Sama Harrisa w quasi-religijny język, kiedy oznajmia, że „życie jest nasycane sensem poprzez przeżywanie go prawdziwie i w pełni”. Być może przeoczyłem jakiś malutki przypis, niemniej jednak nie zauważyłem, aby przywołany ateista spróbował doprecyzować chociażby jedno z tych niezwykle pojemnych pojęć. Czy aby nie mamy tutaj do czynienia z klasycznym błędem ignotum per ignotum (nieznane przez nieznane), gdy mgliste pojęcie sensu wyjaśniane jest za pomocą co najmniej równie mglistych pojęć? Dla większości ludzi poszukiwanie sensu życia jest właśnie niczym innym niż poszukiwaniem klucza do przeżywania życia „prawdziwie i w pełni”. Sam Harris równie dobrze mógłby powiedzieć zatem – „życie jest nasycane sensem poprzez przeżywanie go z sensem”. Chyba, że się mylę? Jeśli tak, będę wdzięczny za skierowanie mnie do uniwersalnej, albo przynajmniej powszechnej (dobrze, może być też uznawanej przez większość ateistów lub przynajmniej istotną ich część), definicji „prawdziwego” przeżywania życia. Swoją drogą, gdy dwóch ateistów posiada dwie sprzeczne definicje „prawdziwego” przeżywania życia, którą z nich uznaje się za… prawdziwą? Oczywiście nie posądzam Sama Harrisa o to, że wyjaśnienie ulokował w następnym zdaniu przywołanej wypowiedzi („nasze relacje z tymi, których kochamy, są już teraz pełne sensu”), gdyż z pewnością nie chciał stwierdzić, że życie osób samotnych, porzuconych przez rodziny lub zdradzonych przez małżonków definitywnie pozbawione jest sensu. Zmierzając do puenty, współcześni ateiści nie chcą przyznać tego, co oczywiste – jeśli Bóg nie istnieje, to życie nie ma sensu i nie ma żadnej racji istnienia. Możemy mieć własne cele i własne preferencje, możemy znajdować większą przyjemność w powtarzaniu raczej tych czynności niż tamtych, nie możemy posiadać jednak własnych sensów. Doskonale rozumiał konsekwencję swojego ateizmu Jean-Paul Sartre, gdy stwierdził: „wszyscy jesteśmy tutaj, aby jeść i pić dla zachowania naszego drogocennego istnienia, a nie ma nic, nic, żadnej racji istnienia”. Oto czym jest konsekwentny, bezkompromisowy ateizm, pozbawiony skłonności do zmiękczania naturalnie ostrych krawędzi. Jest złą i przerażającą nowiną o względności wszelkich prawd i ostatecznym braku sensu. O świecie, który jest – jak ujął to ateista Bertrand Russell – ponurym i nieczułym miejscem. Sens życia istnieje razem z Bogiem lub razem z Bogiem umiera Przyznajmy więc, jeśli Bóg umarł – jak chce Fryderyk Nietzsche – to wraz z nim pogrzebaliśmy pod ziemią uniwersalny sens życia i jego znaczenie. Porzućmy raz na zawsze mylne przekonanie, że można być konsekwentnym ateistą i widzieć w życiu sens. Jeśli już – posiłkując się wcześniejszą ilustracją – można wierzyć w sensowność wykopywania piłki w trybuny lub wstrzeliwania jej do bramki, ale już nie w sensowność rozgrywanego meczu. Konsekwentny ateizm winien prowadzić do egzystencjalnej rozpaczy, rozumiejącej głębokość nicości, która otwiera się pod umysłem odrzucającym Boga. Przyznajmy za Sartre, że jeśli Boga nie ma, to nie ma też żadnej racji istnienia. Lepsza gorzka prawda niż niespójne przekonanie, że ateizm jest równowartościowym poglądem egzystencjalnym, oferującym jakikolwiek atrakcyjny pogląd na sensowność życia. Na szczęście – stojąc na mocnym fundamencie chrześcijańskiego nauczania – nie musimy poddawać się tym ponurym myślom, ani też szukać pocieszenia w hałaśliwym konsumowaniu uciekających chwil. Zamiast tego, możemy wierzyć w spójne i dobrze uzasadnione twierdzenie, że życie nie jest przypadkową zbieraniną znaczków, które każdy interpretować może na swój sposób, ale raczej sensowną opowieścią stworzoną dla Bożej Chwały. Opowieścią wymagającą, zawierającą niekiedy trudne do zrozumienia fragmenty, ale jednocześnie opowieścią przetłumaczoną przez Ewangelię na zrozumiały dla nas język. Tak, Jezus Chrystus jest kluczem, który idealnie pasuje do zamkniętych przez wieki znaczeń i sensów. Zamiast tworzyć więc własny sens życia, grzęznąc w ulotnych wrażeniach i pozornych prawdach, odważmy się poszukać go tam, gdzie naprawdę daje się odnaleźć – w życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. Przypisy: Biblia, to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Nowy Przekład z języków hebrajskiego i greckiego opracowany przez Komisję Przekładu Pisma Świętego. Stary Testament, 1 Kor 10:31. Towarzystwo Biblijne w Polsce. Warszawa online: A. Koraszewski, Ateista i sens życia, [online], [dostęp: 16 grudnia 2020], Dostępny w internecie: . Blackford et al., 50 mitów o ateizmie. New York: Wydawnictwo CiS, Stare Groszki
moje życie jest bez sensu